Mordzak: "Publiczność w Prudniku jest rewelacyjna"
Autor: Tomasz Leśkiewicz. Publikacja: 7 grudzień 2016r. godz.: 11:17.
W minionym tygodniu (30.11) w „Tygodniku Prudnickim’ ukazał się wywiad z naszym kapitanem Grzegorzem Mordzakiem. Dzięki uprzejmości redakcji, mamy możliwość opublikowania tej rozmowy na naszej stronie. Zapraszamy do lektury. Przypominamy o możliwości głosowania na Grzegorza w Plebiscycie Sportowym. Więcej informacji na naszej stronie w artykule "49. Plebiscyt Sportowy".
Damian Wicher: Mecz z Notecią Inowrocław był Pana 600. spotkaniem ligowym w rozgrywkach szczebla centralnego. Jakie to uczycie?
Grzegorz Mordzak - Sam się dziwę, że ja tyle wytrzymałem… Z jednej strony uczucie miłe, że człowiek tyle rozegrał meczów, ale z drugiej żal, że to już praktycznie końcówka przygody z czynną koszykówką. No cóż, trzeba się z tym pogodzić.
- Była okazja, by uczcić ten piękny jubileusz?
- Nie było kiedy, bo zaraz w weekend graliśmy kolejne spotkanie, poza tym - nie ma czego świętować. Tu bardziej trzeba płakać, niż się radować. Skoro już tyle meczów za mną, to wiadomo, że nie jestem pierwszej młodości, więc raczej to by było na smutno (śmiech).
- Jak rozpoczęła się pana kariera?
- Na początku interesowałem się piłką nożną, jak większość chłopaków z podwórka. Jednak z czasem futbol kolidował mi ze szkołą i innymi zajęciami. Pewnego razu trener Jurek Hajnsz gdzieś wypatrzył mnie na zawodach międzyszkolnych i zaproponował, żebym przyszedł na trening koszykarski. Tata mnie zawiózł i tak zostało do dzisiaj.
- Mimo, że to pański 21. sezon, wciąż utrzymuje pan wysoką formą. Jaka jest recepta na sportową długoletniość?
- Jak już nie raz powiedziałem, piję po pół przez całą noc, a nie po całym przez pół nocy (śmiech). Oczywiście żartuję. Staram się dobrze prowadzić, jak to chłopaki mówią w szatni. Trzeba się cieszyć z tego, co się robi, a nie traktować jak zło konieczne. Ja się bardzo cieszę, że Bozia dała mi dar i mogę biegać za piłką. Lubię to i jeszcze z tego żyję. Nic dodać, nic ująć.
- Dla niejednego zawodnika jest pan autorytetem.
- Może z racji tego wieku (śmiech). I nie autorytetem, nazwałbym to raczej poszanowaniem „dziadka” (śmiech).
- Obecny sezon nie będzie pana ostatnim na parkiecie, prawda?
- Ciężko wyrokować. Metryki się nie oszuka i organizm domaga się już rehabilitacji (śmiech). Ale jeżeli zdrowie będzie dopisywało i będą kontuzje mnie omijały, chociaż w ostatnim czasie akurat mnie dopadła jedna, ale to bardziej mechaniczna, to czemu nie…
- Z wybitym palcem jest już wszystko w porządku?
- Właśnie, że nie, do tego jeszcze daleka droga. Palca nie mogą zgiąć nawet do trzech czwartych, mam jakiś uraz psychiczny, nie wiem jak to będzie dalej, staram się jak mogę go męczyć, ale na razie się nie daje. Ale plastruję i gram.
- Przez tę kontuzję był pan zmuszony obejrzeć kilka meczów Pogoni z ławki.
- I ciężko mi się je oglądało, ze względu na to, że mój stres jest wtedy dwa razy większy, niż gdybym grał na boisku. Od razu mi się zimno robi i strasznie się denerwuję. Praca na ławce trenerskiej do łatwych nie należy. To mnie przeświadcza w tym, żeby zdrowie dopisywało i jednak grać jak najdłużej.
- Chciałby pan spróbować swoich sił w trenerce?
- Skończyłem w tym kierunku studia - instruktorsko-trenerskie z zakresu koszykówki, więc jeżeli by była taka okazja i ktoś by wyciągnął do mnie pomocną dłoń to na pewno chciałbym się sprawdzić. Bo to jest to, co człowiek umie i lubi. Nie wiem, czy bym zaistniał, ale do odważnych świat należy.
- Pracuje pan dodatkowo?
- Obecnie nie, chociaż były takie sytuacje, że próbowałem zajmować się czymś dodatkowym, jednak trenując przeważnie dwa razy dziennie nie było czasu, żeby jeszcze chodzić do pracy czy prowadzić inne zajęcia zarobkowe.
- Czym się pan interesuje poza koszykówką?
- Lubię kino, książkę, mocniejszą muzykę, np. rock, no i oczywiście sport, w zasadzie interesują mnie wszystkie dyscypliny za wyjątkiem tych statycznych, jak szachy. Obecnie dużo czasu poświęcam synkowi, opiekując się nim. Jest on moim największym szczęściem i radością.
- No właśnie, prywatnie jest pan mężem i ojcem.
- Zgadza się. Żona ma na imię Ewa, pochodzi ze Zgorzelca, jest trochę młodsza ode mnie (finalistka konkursu Miss Ziemi Dolnośląskiej 2007 – przyp. red.). Jesteśmy małżeństwem od czterech lat i mamy dwuletniego syna Janka.
- Czym zajmuje się żona, też jest związana ze sportem?
- Żona ukończyła prawo na Uniwersytecie Wrocławskim, obecnie jest na urlopie wychowawczym. Zawodowo ze sportem nie była związana, ale bardzo lubi aktywność fizyczną. Jej zainteresowania to kino, jazda konna i sport.
- Czasem małżonka nie ma dość koszykówki i pana treningów?
- Nie powiem, bywało ciężko. Kiedy grałem w Gdyni, żony (wtedy jeszcze przyszłej – red.) na początku ze mną nie było, później dopiero dojechała. Życie na odległość było dosyć trudne. Gdy tylko mogłem, starałem się ją odwiedzać, zaś ona przyjeżdżała do mnie w niektóre weekendy. Chwała jej za to, że pokonywała tyle kilometrów i podtrzymywała nasze więzi. Ciężko jest być z takim facetem jak ja, cały czas na walizkach i w rozjazdach. Z drugiej strony to jest moja pasja i żona też to rozumiała. Gdy pojawił się nasz synek, osiedliliśmy się na stałe we Wrocławiu. Powiem nieskromnie, że przed tym sezonem były przymiarki, żeby jeszcze wyjechać, bo ktoś wydzwaniał po takiego starucha jak ja (śmiech), jednak postanowiliśmy już nie ruszać się z domu.
- Nie chciał pan zamieszkać w Prudniku, na czas występów w Pogoni?
- Przed poprzednim sezonem doszliśmy z coachem i prezesami do porozumienia, że tak jak jest teraz będzie lepiej, szczególnie dla mnie. Codzienne dojazdy tam i z powrotem są bardzo męczące, ale za to mogę normalnie żyć z rodziną.
- Za grą zjeździł pan całą Polskę, wzdłuż i wszerz. Które kluby wspomina pan najmilej?
- Wszystkie swoje kluby dobrze wspominam, natomiast najmilej te, w których grałem najdłużej, czyli ze Zgorzelca i Gdyni. Spędziłem tam kawał czasu, bo odpowiednio trzy i cztery lata.
- Sądzę, że dobrze się pan czuje na „Obuwniku”?
- Jasne. Publiczność w Prudniku jest rewelacyjna, zawsze dopisuje i bardzo mocno nas wspiera. Przy takich kibicach mój wiek nie jest aż tak wielką barierą (śmiech).
- Na co stać Pogoń w tym sezonie? Na czwórkę?
- Na ten czas to jest bardzo trudne pytanie, za nami dopiero jedna trzecia sezonu. Najważniejsze, żebyśmy weszli do ósemki, a w play-offach wszystko się może zdarzyć, bo jedni muszą, a drudzy mogą. Jeżeli będą nas omijały kontuzje i będziemy w pełnym składzie, to czwórka jest realna.
- Przewaga własnej hali może mieć kluczowe znacznie?
- Na pewno w naszej „jaskini” czulibyśmy się pewniej, ale też nie przekreślamy szans na wyjazdach. Oczywiście lepiej by było rozpoczynać play-offy u siebie i będziemy robić wszystko, żeby tak się stało.
- Przegrany mecz z GTK może odbić się czkawką. To jedno z tych spotkań, w których nie mógł pan wystąpić z powodu urazu. W końcówce, gdy prowadziliśmy kilkoma punktami, zabrakło spokoju i doświadczenia Grzegorza Mordzaka.
- Nie wiadomo, czy byśmy dali radę, gdybym grał. To jest sport, teraz ciężko gdybać. Było, minęło, trzeba myśleć o następnych meczach. Oczywiście szkoda tej porażki ze względu na rozmiary, mecz był wyrównany i mogliśmy przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ale co nas nie zabije, to nas wzmocni. Kto wie, jakimi wynikami zakończyłyby się nasze kolejne spotkania, gdybyśmy wygrali z Gliwicami. Nieraz porażki wpływają bardzo mobilizująco na drużynę.
- Liga jest wyrównana w tym sezonie i nie brakuje niespodzianek.
- Oj tak. Zresztą nigdy nie można doliczać przed meczem dwóch punktów faworytom. Jakby tak było, to człowiek by u bukmachera siedział i nie musiał chodzić do pracy, tylko by obstawiał wyniki i z tego żył (śmiech). Niespodzianki także są pięknem sportu.
- Widzi pan potrzebę korekt w zespole?
- To już nie do mnie pytanie, my, zawodnicy jesteśmy od tego, żeby biegać za piłką i wykonywać polecenia trenerów.
- Mam na myśli ewentualne wzmocnienie drużyny.
- Nie znam możliwości finansowych klubu, więc na to pytanie także nie mogę udzielić odpowiedzi.
- Śledzi pan statystki przyjaciela Tomasza Wojdyły w ekstraklasowej Siarce Tarnobrzeg, który tak jak pan przeżywa drugą młodość?
- Szczerze, nie do końca, bo ja jestem trochę antyinternetowy. Wiem, co się dzieje u Tomka, bo często ze sobą rozmawiamy. Ale bardziej od kuchni go znam, niż na zasadach statystycznych. Wiem jednak, że bardzo dobrze gra i daje radę (średnio 10 punktów i blisko 7 zbiórek na mecz – red.).
- Podziela pan zdanie, że przydałby się w Pogoni?
- Na pewno, ale sport jest połączony z biznesem. Poza tym każdy patrzy też pod względem spraw rodzinnych. To wszystko złożyło się na to, że Tomek wybrał Tarnobrzeg, a nie Prudnik i ja mu życzę jak najlepiej.
- Być może pod koniec grudnia dojdzie do nie lada wydarzenia. W planach jest pokazowy mecz z okazji pańskich okrągłych urodzin (przypadają 9 stycznia), w którym mieliby wziąć udział pana byli i obecni koledzy z boiska.
- Do mnie także doszły takie słuchy, ale prawdę powiedziawszy wolał bym jednak tego uniknąć. To miłe ze strony klubu, ale naprawdę nie ma się z czego cieszyć, tu trzeba w kąciku usiąść i poczekać aż przejdą te urodziny (śmiech). Należę do ludzi skromnych i nie lubię rozgłosu. Nie wiem dokładnie, na czym to miałoby polegać i czy do tego dojdzie, bo jeszcze nie rozmawiałem na ten temat z trenerami.
- Dziękuję za rozmowę
Rozmawiał Damian Wicher – Tygodnik Prudnicki.
Co teraz? Powrót do przeglądania aktualności lub przeczytaj inne ciekawe artykuły.